Nareszcie dojechałam do Búðir. Czaiłam się na tę miejscówkę od zeszłego roku i chociaż jest niedaleko (około 40 minut jazdy), to wciąż się jakoś nie składało.
Búðir było kiedyś pełną życia wioską i portem zarazem. Zawijały do niego statki już za czasów pierwszych osadników. Dzisiaj, na skraju pola lawy, znajdziemy tylko hotel i uroczy kościółek, który pozostał po dawnej społeczności. Czarny kościół jest bardzo chętnie odwiedzany przez turystów. Część z nich decyduje się na spacer w kierunku plaży (10 minut), mało kto natomiast zapuszcza się dalej - w kierunku krateru Búðaklettur. Prowadzi ku niemu oficjalny szlak przez pole lawy. Zrazu bardzo wygodna ścieżka bliżej celu staje się kręta i wyboista, czasami zanika i trzeba ją tropić, lecz zabłądzić się nie da, gdyż cel mamy nieustannie przed oczami. Szlak oznakowany jest kopcami usypanymi z odłamków skalnych, które zlewają się trochę z otoczeniem, będącym jednym wielkim rumowiskiem.
Ta łagodnie zarysowana buła po środku to krater, na prawo od niego wyłania się wulkan Snæfellsjökull, jeszcze trochę pod śniegiem.
A dookoła, jak okiem sięgnąć, pobojowisko - dzieło wspomnianej wyżej buły. Spękana równina, serwująca różnego kształtu i rozmiaru uskoki, jamy i szczeliny, wyściełana mchem i porośnięta jakąś drobnicą. Surowa i piękna.
Tuż pod kraterem ścieżka rozwidla się w otaczający go pierścień, następnie łączy się, by poprowadzić nas dalej, w kierunku małego jeziora. Można też wejść do środka oraz na krawędź krateru i tę opcję wybrałam.
Po drodze spotkałam parkę uroczych pardw. Oba ptaki były w szacie zimowej, choć pan (biały) już zaczynał zmieniać kolorek. Pani natomiast w idealnym kamuflażu. Nie bały się mnie.
Słodka, prawda? I te nóżki w futerku :)
Pan też ma białe kozaczki :D
W zależności od oczekiwań wnętrze krateru może zaskoczyć. Żadnych dramatycznych widoków - średnio głęboka niecka, cicha i nasłoneczniona. Wyściełana grubą poduchą trawy i mchów.
To prawda, że brakuje drzew, ale w zamian jest mech... i to jaki. Nie zawsze "wygląda", ale jak przytula!
Tak mogłabym spędzić i pół dnia.
Po leżakowaniu udałam się na krawędź krateru, by rozejrzeć się po okolicy. Znowu spotkałam pardwy.
Krater ma wysokość 88 metrów i zbocza średnio strome (coś jak nasze kopce krakowskie), ale mnie się trochę kręciło w głowie. Dlatego na "szczycie" musiałam usiąść, by w spokoju obejrzeć panoramę.
Najpierw rzut oka na południe - przed nami środek krateru, przeciwległa krawędź i pole lawy aż po sam ocean.
Wschód (w tamtą stronę biegnie druga część szlaku) - ocean, intrygujący Stapafell (święta góra wikingów) i Snæfellsjökull.
Na lodowcu widać wydeptaną ścieżkę.
Północ - pasmo górskie ciągnące się przez środek półwyspu.
Charakterystyczny widok - farmy przycupnięte u stóp gór, trochę zielonego wokół, a reszta to powulkaniczny gruz.
Ośnieżony masyw Helgrindur - mieszkam dokładnie po jego drugiej stronie. Mniej więcej w tamtym miejscu przez góry biegnie droga do nas, która w zimie często jest zamknięta. Zjeżdżając z niej można podziwiać piękny, 80-metrowy wodospad Bjarnarfoss.
Odwiedziłam go wracając do domu :)
Patrząc w tę stronę dostrzeżemy również kościół w Búðir, pod którym rozpoczęłam spacer.
No i wschód na koniec - kawałek krateru a za nim linia brzegowa półwyspu i ocean.
Wracając po własnych śladach snułam rozważania, po jakim czasie by mnie odnaleziono, gdybym podczas samotnego spaceru wpadła w którąś z rozpadlin i rozbiła telefon. Biorąc pod uwagę, że w ciągu czterech godzin ciepłego, słonecznego dnia nie widziałam w okolicy żadnego turysty, to mogłabym trochę poleżeć w tej dziurze. Na tyle długo, by zacząć gadać z elfami. Albo pardwami.
Jak przestanę pisać, to znaczy żem nie uważała na wycieczce :D