Drugiego dnia wakacji dotarłyśmy do kempingu u podnóża gór Landmannalaugar, na którym spędziłyśmy dwie noce. Kemping jest świetną bazą wypadową dla lokalnych ścieżek, a także punktem startowym (lub końcowym) dla bardzo popularnego szlaku Laugavegur o długości 55 kilometrów.
Aby dostać się na kemping trzeba pokonać dwa brody. Można też zostawić samochód przed rzeką, na parkingu znajdującym się jakiś kilometr od kempingu - ostatecznie zdecydowałam się na tę drugą, bezpieczniejszą opcję. Przede wszystkim mam zerowe doświadczenie w przejeżdżaniu przez wodę, a hondzia - choć twardzielka - nie jest autem terenowym.
Był to wybór bezpieczny lecz dość uciążliwy. Nocująca w samochodzie Andzia musiała robić długie trasy do łazienki, w dodatku co rusz tachałyśmy jakieś klamoty, na przykład jedzenie i sprzęt do gotowania. Pierwszego wieczora szlag mnie trafił przy kolacji, gdy się okazało, że nie przyniosłam herbaty. Wróciłam po nią, bo gorąca herbatka z termosu była najjaśniejszym punktem chłodnych poranków.
Trzeciego dnia zrobiłyśmy niewielką trasę - pętlę prowadzącą przez kolorowy (i wciąż aktywny) wulkan Brennisteinsalda (881 m n.p.m.). Ostatnia erupcja miała miejsce stosunkowo niedawno, bo w roku 1961.
Zaczęłyśmy od wspięcia się na imponujące pole lawy, które ma około 550 lat.
Po jego pokonaniu trafiłyśmy na rozległą, zieloną równinę, usianą wijącymi się strumieniami. Jednocześnie otworzył się pełniejszy widok na piękno gór Landmannalaugar. Nie potrafiłam z początku zdecydować, czy to co oglądam jest jedynie kosmicznym chaosem, czy projektem genialnego artysty. Otaczały mnie wielokolorowe stoki wyrastające z rozległej płaszczyzny, będącej mieszaniną żółtego osadu i trawy rozświetlonej śnieżnobiałą wełnianką. Tu i ówdzie miękkie linie brutalnie rozrywał kontur lawy.
Odnośnie potocznej i chwytliwej nazwy tęczowe góry. Wiele zdjęć krążących w internecie zostało mocno podrasowanych kolorystycznie, ewentualnie zostały one zrobione o odpowiedniej porze i w korzystnym oświetleniu. Jeśli się ktoś nimi bardzo zasugeruje, to teoretycznie może go spotkać małe rozczarowanie, choć raczej w to nie wierzę. Według mnie określenie "tęczowe" jest trafne. Im dłużej się tym górom przyglądasz, tym więcej odcieni wyłapujesz. Zadziwia też rozmaitość faktur - od miękkiego mchu i falującej trawy, poprzez ziarniste stoki, gładkie i lśniące obsydiany aż po grzebienie lawy, które wyglądają, jak wyłaniające się spod ziemi grzbiety prastarych stworów. Krajobraz hipnotyzuje, ujawniając z minuty na minutę coraz więcej detali. Zrazu chaotyczny obraz okazuje się skończonym dziełem sztuki.
Po spacerze wzdłuż podmokłej równiny rozpoczęłyśmy właściwą wspinaczkę na wulkan. Każdy krok odsłaniał coraz więcej - z dystansu ta szalona kompozycja nabierała sensu.
Na szczycie Brennisteinsalda dałyśmy sobie czas na krótki odpoczynek i podziwianie panoramy. Ogólnie brak drzew daje się we znaki, ale ma jedną, niewątpliwą zaletę - wszystko widać!
Drugą część wędrówki rozpoczęłyśmy zejściem "tęczowym" zboczem.
Po tej stronie o wiele bardziej zauważalna była niedawna aktywność wulkanu. Pojawił się charakterystyczny zapaszek i gorące opary.
Wspomniałam wcześniej o obsydianie - w polu lawy, pod którym położony jest kemping, znajduje się go mnóstwo. Pierwszy raz widziałam tę skałę w takiej ilości i rozmiarach. Choć tamtego dnia nie było słońca, to i tak czarne, gładkie powierzchnie lśniły przykuwając wzrok.
Ostatni etap szlaku poprowadził nas malowniczą dolinką. Także tutaj dominowała różnorodność po islandzku, czyli wieloraki materiał wulkaniczny delikatnie muśnięty mchem.
Wędrówkę zakończyłyśmy pokonując rozległą płaszczyznę, na skraju której rozłożył się nasz kemping. Teren tego rodzaju oznacza, że od czasu do czasu pojawia się tu sporo wody spływającej z gór. Bardzo charakterystyczny element krajobrazu, szczególnie w okolicach lodowców.
I tyle z gór tęczowych. Cudownie, lecz o wiele za mało. Bardzo chciałabym zrobić wszystkie szlaki w okolicy i przejść Laugavegur. Nie nastawiam się jednak, bo lista życzeń puchnie i cokolwiek z niej zrealizuję to będzie wspaniale.