Zima powolutku nas podskubuje, a tyły w postach coraz większe. Raczej się to prędko nie zmieni, bo pogoda jest na tyle przyzwoita, że szkoda siedzieć przed laptopem.
Ogarnęłam trochę zdjęć z wakacji i wychodzi na to, że motywem przewodnim całej wyprawy zostały islandzkie drogi. Jeśli pragnie się lepiej poznać oblicze wyspy, to dość szybko trzeba opuścić główne trasy, by pobujać się po tych mniej dopieszczonych. Szczególną sławą cieszą się drogi z oznaczeniem F, czyli górskie (isl. fjall - góra). Ale nie tylko one potrafią dać się we znaki.
Wielkie uznanie należy się Hondzi, która to przetrwała. Wprawdzie już drugiego dnia oberwał się metalowy próg, ale udało się go podczepić na trytytkach. Zaraz po powrocie auto wylądowało u mechanika, który pospawał co trzeba. Między innymi rurę wydechową, która pojękiwała żałośnie przez cały wyjazd.
Miałyśmy szczęście, że na drobnych uszkodzeniach się skończyło. Zdarzało nam się mijać porzucone na poboczach różne elementy, także rury wydechowe - dlatego za cud uważam, że naszą dowiozłyśmy do domu. Samochody z przebitą oponą były normą. Dwa "utopione" też się zdarzyły. Myśmy się na rzeki nawet nie porywały. Mimo to podobało mi się ogromnie to kino drogi, w którym najlepsze przygody przeżywa się pośrodku niczego, gdzieś pomiędzy punktem A i B. Poniżej kilka wycinków z różnych części wyspy.
Południowa Islandia - Droga do kempingu Þakgil, ukrytego tuż pod wulkanem Katla.
F910, wschodnia Islandia. Jedziemy do epickiego kanionu Hafrahvammagljúfur - tutaj chciałabym kiedyś wrócić.
F35, druga co do długości górska droga w Islandii, prowadząca z północy na południe. Na zdjęciach centralny odcinek pomiędzy dwoma lodowcami.
Trochę dalej na południe - F208, odcinek wiodący w góry Landmannalaugar.
A jak zaczęłyśmy wakacje? Plan był taki, by zaatakować interior od północy. Dość szybko zjechałyśmy z asfaltu na szuter, a potem było już tylko lepiej ;) Ostatnie sto kilometrów kolebałyśmy się przez kamienne pustkowie z prędkością 20-40 km/h, więc na kemping dotarłyśmy grubo po zmroku.
Pierwszy poranek przywitałyśmy na kempingu przy Hveravellir. Miałyśmy w aucie wypasione łóżko, ale z pewnych względów zdecydowałyśmy się spać osobno. Mnie przypadł namiot i raczej tej formy nocowania już nie wybiorę. Nie chodzi o temperaturę czy wygodę, ale do szewskiej pasji doprowadzało mnie ogarnianie swoich rzeczy wciąż na nowo prawie każdego dnia, rano i wieczorem. Przenoszenie tego do namiotu a potem pakowanie z powrotem. Wieczne szukanie dziesiątków drobiazgów przy latarce - ubrań, kosmetyków, elektroniki - mocno mnie irytowało. Z dnia na dzień szło szybciej, ale i tak była to strata czasu. W samochodzie mogę spać, tam przynajmniej łóżko jest gotowe 24 na dobę.
Na porannym spacerze przyłapałam przy Hondzi mały gang. Gagatki zlizywały pył z samochodu, może zawierał sól albo inny smaczny minerał. Na marginesie - przeczytałam ostatnio, że po raz pierwszy w historii liczba ludzi mieszkających na Islandii przekroczyła liczbę owiec.
Przy kempingu znajduje się naturalne, gorące kąpielisko.
Jego obecność nie jest przypadkowa, bowiem kilkaset metrów dalej rozciąga się wspomniane już Hveravellir, czyli w dosłownym tłumaczeniu pole gorących źródeł. Tu już kąpać się nie wolno ;)
Pomiędzy syczącymi stożkami i bulgoczącymi oczkami wodnymi wiją się drewniane ścieżki, zachęcając do spaceru wśród ciepłych wyziewów o luksusowym zapachu zgniłych jaj.
Dostęp do gorącej wody prosto z wnętrza ziemi jest czymś, co mnie tu wciąż zachwyca. Jest dziura w ziemi z wrzątkiem, wtyka się w nią rurę albo gumowego węża i sto metrów dalej można wziąć gorący prysznic. Albo wykąpać się w parującej rzeczce. Woda trochę śmierdzi, ale łatwo się przyzwyczaić. Ja to nawet lubię.
Długo żeśmy na kempingu nie siedziały, bo w planie miałyśmy podróż na południe w "tęczowe" góry Landmannalaugar, z zahaczeniem po drodze o równie efektowne Kerlingarfjöll. Mam tu na hive drugie konto, na którym czasem coś przeskrobię po angielsku i właśnie tam wrzuciłam fotorelację z tej nieziemskiej miejscówki:
Mam czasem zagwozdkę, gdzie i co publikować, w dodatku przez to rozdwojenie rwie się nieco ciągłość mej osobistej historii. Konto Astinmin powstało w 2019 roku tuż po pierwszej (i właściwie ostatniej) wycieczce do Islandii. Nazwa pochodzi od islandzkiego ástin mín, w tłumaczeniu "moja kochana" albo "moja miłość". Minęło pięć lat, a uczucie wciąż jest żywe. To chyba dobrze rokuje.
Do zobaczenia zatem, gdzieś w interiorze, albo u mnie na wiosce.