Niedługo lecę do Polski na kilka tygodni. Trochę mi się nie chce, ale nie aż tak, jak rok temu. Staram się nie myśleć o tym co konieczne do odhaczenia i cieszyć czekającymi przyjemnościami. Jedną z nich będą zakupy, nie ma co ściemniać. Wprawdzie mam tu wszystko co niezbędne, ale raz na jakiś czas potrzebuję się oddać materialnej rozpuście.
U nas już śnieg leży w górach i coraz częściej spełza do miasteczka. Skończyły się dalekie wędrówki, bo warunki trudniejsze i dzień kurczy się w oka mgnieniu. Ale zimowy mrok ma swój urok :)
O tej porze roku otaczająca mnie rzeczywistość przechodzi transformację. Czasami czuję się jak na scenie - jestem jedynym widzem i aktorem jednocześnie, podczas gdy zza kulis ktoś eksperymentuje z oświetleniem.
Niektóre spacery są jak sen lub narkotyczna wizja, inne bardziej zwyczajne.
Rozpoczął się też sezon na zorzę. Rzadko wygląda to jak na wypasionych zdjęciach, o czym wielu turystów przekonuje się dopiero na miejscu. Oko aparatu jest o wiele czulsze niż ludzkie. Jednak mnie zorza jeszcze nigdy nie rozczarowała. Najpiękniejsze zdjęcia ani wideo nie są w stanie oddać magii tego spektaklu obserwowanego na żywo.
Najczęściej zorza jest zielona, często statyczna, w postaci delikatnej smugi. Na początku można ją pomylić z chmurą. Raz na jakiś czas zdarza się, że tańczy po całym niebie i nawet gołym okiem widać inne kolory. Parę tygodni temu zdarzyła się właśnie taka. Byłam wieczorem na basenie, gdy się zaczęło, więc zamiast do domu pojechałam za miasto na punkt widokowy.
Co to był za wieczór. Nie wiadomo było, w którą stronę patrzeć.
No, ale takie zorze to co któryś przypadek.
Co jeszcze. Od czasu do czasu trafia się jakaś impreza, choć to małe miasteczko. Ostatnim dużym wydarzeniem było bingo charytatywne, na które zjechały się ze dwie setki kobiet z całej okolicy. To było bardzo przyjemne doświadczenie, zanurzyć się w czystej, żeńskiej energii przynajmniej trzech pokoleń. W pobocznej loterii wygrałam m.in. roczną kartę na siłownię i voucher na kilo mięsa z okolicznej farmy. Nie spożywam, ale odebrałam dla znajomych, bo mięso tu jest bardzo drogie. Przy okazji po raz pierwszy byłam zmuszona dogadać się po islandzku. Chodziłam dumna jak paw. Dobry sprawdzian przed zimowymi rozmowami z Kjartanem w sprawie odśnieżania.
W kwietniu i czerwcu próbowałam wejść do oceanu, ale poległam. Nawet nie ze względu na odczucie zimna, a paraliżujący ból stóp i łydek. Dlatego nawet o tym nie wspominałam, uznałam że to po prostu nie dla mnie. Niespodziewany przełom nadszedł we wrześniu, gdy podeszłam do tematu bez ciśnienia. Towarzyszyłam znajomej z nastawieniem, że tylko sobie pobiegam w płytkiej wodzie wzdłuż plaży. W pewnej chwili ból zniknął i poczułam, że bardzo chcę zrobić kolejny krok. Wyszło bardzo naturalnie, nie musiałam się przełamywać i zmuszać. Od tamtej pory czasem sobie jedziemy na plażę.
Najtrudniejszy psychicznie jest moment, kiedy trzeba się rozebrać w podmuchach lodowatego wiatru. Głowa protestuje, ale ciało domaga się dawki endorfin. Po rozgrzewce jest już super, w trakcie kąpieli i tuż po niej jestem jakby znieczulona, zaczynam się trząść dopiero po około dziesięciu minutach od wyjścia z wody. Ale wtedy jesteśmy już ubrane i w drodze do domu.
Woda jest tu lodowata cały rok, ale dopiero gdy spadł śnieg, to poczułam, że to prawdziwie morsowanie!
Zima zimą, a dziś mamy 9° i taka temperatura utrzyma się przez kilka dni. W robocie pocę się jak mysz, bo okien nie można otworzyć ze względu na sztorm. Wieje taki tutejszy halny, ciepły i od strony gór.
A jak śnieg się cofa, to na moment odkrywa jesienne kolory i też jest pięknie.
Ale inaczej, nie da się ukryć. Może zdążę zobaczyć choć fragmencik polskiej jesieni...