Największe miasto południowej półkuli Sao Paulo przed przyjazdem budziło w nas jeszcze większy lęk niż Rio de Janeiro. Mimo, że o obu miastach słyszeliśmy równie dużo złych opowieści, to Rio przynajmniej na fotografiach wyglądało przepięknie więc w głębi duszy mówiliśmy sobie, że przecież coś tak pięknego nie może być aż tak złe. Przy poznawaniu Sao Paulo zabrakło nam nawet tego.
Przez długi czas nawet nie chcieliśmy tam jechać, ale niestety z Parat nie było żadnej innej sensownej drogi dostania się do Foz Iguaçu jak właśnie przez Sao Paulo. Dużą ulgę przyniosła mi informacja że Agatce udało się znaleźć na couchsurfingu pewnego tubylca, który zaoferował nam nocleg w mieście, a właściwie 10 kilometrów od centrum. Po dojechaniu na dworzec autobusowy zanosiło się już na zachód słońca więc nie rozglądaliśmy się za bardzo tylko szybko daliśmy nura do stacji metra i wio do kolegi. Jakie było nasze zdziwienie gdy po przejechaniu 10 km wyszliśmy z metra i okazało się nadal jesteśmy w centrum wielkiego miasta. Wszędzie dookoła widzieliśmy tylko las wielopiętrowych budynków – to miasto sprawiało wrażenie braku końca. Wieczór spędzony z Dennisem był dla nas bardzo miły, ponieważ nasz couch był pierwszym latynosem, z którym mogliśmy trochę dłużej porozmawiać, a przy okazji polecił nam całkiem sporą listę atrakcji które koniecznie powinniśmy zobaczyć.

Nazajutrz ponownie ruszyliśmy w 10 kilometrową trasę metrem! Wiooo i wysiadamy na aleji Paulista – głównej ulicy miasta wzdłuż której ciągną się najwyższe wieżowce, muzea najwspółcześniejszej sztuki i najdroższe sklepy. Najlepsze w alei Paulista jest jednak to, że każda niedziela jest tam dniem bez samochodu i wówczas zamienia się ona w wielki deptak z masą ulicznych artystów, food trackowego jedzenia, handlarzy rękodziełem oraz wszelkiego innego rodzaju drobiazgami. To wszystko sprawiło, a właściwie muzyka brazylijskich ulicznych Beatlesów sprawiła, że nawet Agatka, która nie lubi dużych miast uśmiechnęła się szeroko. Entuzjazm w nas zagościł na dobre, to miasto da się lubić!

Pora cos zjeść! Decyzja padła, że zamiast międzynarodowego jedzenia jak pizze czy hamburgery trzeba wybrać jakieś brazylijskie jedzenie. Agatka zawsze powtarza aby wybierać te restauracje, w których siedzi dużo lokalnych osób. Więc w oddalonej o kilka przecznic od głównego ciągu miejskiego malutkiej lokalnej restauracji pełnej Brazylijczyków zamówiliśmy dwa razy coś. Zamówiliśmy coś, bo nie byliśmy w stanie dogadać się po angielsku z obsługą restauracji, a menu w języku portugalskim było dla nas nieczytelne. Efekt poznawania bazylejskiej kuchni był tragiczny. Kupa ryżu, trochę surówki, jakiś kotlet podobny do kotleta schabowego i extra talerz fasoli w jakimś niesmacznym sosie. Szału nie ma, spróbujemy innym razem kiedyś trafimy na jakaś dobrą lokalna kuchnię. Wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy, że przez pół roku wędrówki po Ameryce Południowej nie trafimy na żadną dobrą lokalna restaurację.

Zostało nam jeszcze kilka godzin do dojazdu naszego autobusu, więc postanowiliśmy je spędzić w największym miejskim praku Ibirapuera który nie dość że pełen wielkich palm i milionów kwiatów to również jest przepełniony różnego rodzaju instalacjami sztuki współczesnej, a także kluczowymi dla Sao Paulo budynkami związanymi z szeroko pojętą kulturą i rozrywką.
Zabrakło nam czasu aby wejść do wielu ciekawych muzeów, które ominęliśmy po drodze, przejechać się po znanym z widokówek moście wiszącym no i dłużej relaksować się pod palmami w parku.

IMG_5419.JPG

Kolejne miasto takiej ogromnej skali, które planujemy odwiedzić to będzie Buenos Aires w połowie listopada. Teraz pora na mniejsze i spokojniejsze miasteczka, w których oboje czujemy się lepiej.

Sao Paulo zaskoczyło nas bardzo pozytywnie!

Tym razem wpis nie jest opatrzony dużą ilością fotografii, ponieważ na czas zwiedzania Sao Paulo aparat w obawie przed kradzieżą był schowany głęboko w plecaku. Natomiast kolejny wpis na blogu będzie na odwrót, Dużo fotografii, mało tekstu.