Daaaawno (bo jeszcze od czasów Steema!) nie było tej serii, ale spróbuję ją wskrzesić i – póki nie mogę do mojej kochanej Gruzji się dostać ciałem – wrócę tam duchem, przy okazji zabierając Was ze sobą. Do tej pory opowiedziałem Wam o początkach swojej pierwszej podróży z lipca 2015 roku: zdążyliśmy pospacerować po Tbilisi (odcinki 1, 2, 3, 4, 5, 6 i 7), odwiedzić towarzysza Stalina w Gori i zwiedzić tamtejszą twierdzę, a także podziwiać skalne miasto w Uplisciche (odcinek 8). W dzisiejszym odcinku wrócimy do drugiej połowy tamtego dnia – odwiedzin w Mcchecie i Monastyrze Krzyża [dżwari/dżwris monasteri].
Z Uplisciche wyjechaliśmy koło 16:30. Do pokonania mieliśmy w sumie niewiele – około 60 kilometrów. Jechało się bezproblemowo (tym razem już nie objazdem, lecz „normalnie” autostradą) i już po mniej więcej godzinie ujrzeliśmy pozostałości twierdzy Bebrisciche
położonej na przedmieściach Mcchety (choć może w przypadku tego w sumie niezbyt wielkiego miasteczka nie jest to najlepsze określenie). Samej twierdzy nie zwiedzaliśmy, mimo wszystko było już trochę późno, a i pogoda powoli przestawała sprzyjać.
Pierwszym punktem zwiedzania był kompleks klasztorny Samtawro (co można z grubsza przełożyć jako „miejsce władcy”), składający się z kościoła pw. Przemienienia Pańskiego
oraz żeńskiego klasztoru św. Nino. Zgodnie z tekstami hagiograficznymi jego historia sięga najdawniejszych początków chrześcijaństwa w Gruzji, czyli IV wieku naszej ery, jednak datowanie istniejących obecnie budynków jest problematyczne – główna świątynia teoretycznie stylistycznie przypomina zabytki XI wieku, jednak od tamtego czasu była wielokrotnie niszczona i odbudowywana, zaś niektóre elementy powstały dopiero w wieku XIX.
Niewątpliwie warto zwrócić uwagę na stare freski z XVI i XVII wieku
a także na bogatą ornamentykę kopuły
i południowej fasady świątyni.
A także na nagrobki-sarkofagi Świętego Równego Apostołom króla Miriana III, władcy Iberii z IV wieku oraz jego żony Nany.
i kapliczkę św. Nino
Przynajmniej tyle nam się udało zwiedzić podczas tamtej wizyty.
W tle mogliśmy podziwiać okoliczne wzgórza
oraz górujący nad Mcchetą monastyr Dżwari:
Po obejrzeniu Samtawro stwierdziliśmy, że zwiedzanie zwiedzaniem, ale pora w końcu coś przegryźć, bo na głodnego długo już nie pociągniemy. Przerwa obiadowo-odpoczynkowa zajęła nam dość dużo czasu i do chyba najgłówniejszej atrakcji Mcchety, czyli katedry Sweticchoweli („życiodajnej kolumny”) dotarliśmy dopiero gdzieś koło 19:30. Niby było jeszcze jasno, ale warunki do zwiedzania nie były rewelacyjne, tym bardziej, że z szarych chmurzysk zaczęły spadać pierwsze krople.
Mimo to podziwialiśmy potężne mury z XVIII wieku
wewnątrz których kryła się katedra z XI wieku
jeden z głównych i najważniejszych ośrodków Kościoła gruzińskiego, miejsce koronacji i pochówku wielu władców tego kraju. Wewnątrz – największe wrażenie wywarł fresk Pantokratora
namalowany nad ikonostasem
XVII-wieczne cyborium, pod którym, jak głosi legenda, pochowana jest szata Jezusa
– i płyty nagrobne, będące niemymi świadkami przemijających stuleci
(choć nagrobka króla Wachtanga Gorgasala z V wieku nie udało nam się wtedy zidentyfikować). Życiodajnej kolumny – niestety również.
Niemniej trudno było nie podziwiać wnętrza świątyni
i jej fresków:
Znajduje się tam także XIV-wieczna kopia edykuły Bazyliki Grobu Świętego:
Przyznaję bez bicia, że na to miejsce poświęciliśmy znacznie mniej czasu, niż powinniśmy, bo jedynie pół godziny. Daliśmy też spokój samemu miasteczku, które – przynajmniej na pierwszy rzut oka – w pobliżu katedry przypominało trochę cepelię. Koniecznie chcieliśmy jeszcze zobaczyć Dżwari, a zarazem, na ile się da – uniknąć jazdy po zmroku, przynajmniej pierwszego dnia samodzielnej jazdy.
Udało się średnio. Do Dżwari, co prawda, niby nie było daleko – w linii prostej to jedynie kilometr po drugiej stronie rzeki – ale samochodem po uwzględnieniu wszystkich objazdów i podjazdu pod wzgórze okazało się „nieco” dalej – prawie 13 kilometrów. W tym momencie cieszyliśmy się, że nie musimy tej drogi pokonywać pieszo, tym bardziej, że zaczęło padać. Do tego doszły jeszcze problemy spowodowane zmęczeniem i stresem – Joannie udało się w jakiś niestandardowy sposób zrobić parę kółek po miasteczku, próbując rozgryźć problem jednokierunkowości – i tylko raz wyjeżdżając pod prąd. Na szczęście skończyło się na obtrąbieniu nas, ale jednak chwila przerwy na opanowanie nerwów była niezbędna – no i nastrój, żeby jechać do Dżwari jakoś tak Joannę opuścił. Ale spróbowaliśmy.
Na górze jednak czekało nas małe rozczarowanie. Co prawda, sam monastyr rzeczywiście był piękny i malowniczo położony
Jak się okazało, dojechać do Tbilisi było prosto. Natomiast przebić się przez 20 kilometrów wieczornego ruchu w Tbilisi już gorzej, tym bardziej, że nasza ówczesna nawigacja nie pomogła nam ogarnąć jednokierunkowych ulic i zamiast grzecznie zaparkować tuż pod naszym adresem, kręciliśmy się w kółko na tyle długo, że po dwóch rundkach Joanna – ostatecznie, doświadczony kierowca z wieloletnim stażem za kierownicą – się rozpłakała, stwierdziła, że więcej po tym mieście jeździć nie będzie, wszystko jej jedno, gdzie zaparkuje i trudno. Miejsce na postój ostatecznie znalazło się koło kościoła Kaszueti. W tamtym momencie oczywiście nie było to problemem, 800-metrowy spacerek wieczorem to przecież czysta przyjemność.
Na kwaterze czekała na nas niespodzianka – gościnny gospodarz na pożegnanie podarował nam butelkę domowego wina. Próbowaliśmy go nakłonić, żeby zdegustował ją razem z nami, ale jednak odmówił. Być może abstynent? W każdym razie zawartość butelki okazała się znakomita i świetnie się sprawdziła jako terapia antystresowa po takim dniu.
Następnego dnia czekała nas już „prawdziwa”, pełnowymiarowa podróż, w którą zabiorę Was już w kolejnym odcinku.
CDN
PS. Jakby ktoś z Was miał pomysł, jak zrobić justowanie tekstu, żeby zarazem nie rozwalało linków do zdjęć, to ja bym bardzo poprosił...